Migawki z Budvy

Okropne mam zaległości w pisaniu tutaj.

Mam jednak (marne, bo marne, ale jednak) usprawiedliwienie: brak czasu i weny. A że dziś pogoda sprzysięgła się, żeby pokrzyżować plany wycieczkowe, mam chwilę, żeby nadrobić zaległości. Choć w części.

Jestem w Czarnogórze. Ja! jestem w Czarnogórze.

Ale, od początku…

Tym razem – Biuro Podróży Ivanti grasuje w tym kawałki Europy. 🤩 A ja lubię grasować z tym biurem. I to zarówno jako turystka, jak i pilot i przewodnik… Ale ten pilotaż – do Czarnogóry traktowałam niczym zesłanie. Jestem północną Europejką. Bałkany to „nie moje klimaty”.

A tymczasem… Odnalazłam mnóstwo (odległych wprawdzie, ale jednak) reminiscencji i zapachów (!) z Izmiru i Latakii (tak, właśnie!) zapamiętanych z dzieciństwa. Nawet odbicie słońca w morzu – tak właśnie wyglądało (bo wczoraj było słońce 😉) z pokładu M/S Świdnica (na której się wychowałam, zanim zostałam Nigeryjką).

Konkluzja: Czarnogóra da się lubić.

Skąd zwrot w postrzeganiu Czarnogóry (to dopiero drugi dzień, a ja już…)? Według starego powiedzenia, tylko krowa nie zmienia poglądów… Ale tak naprawdę powodów było parę.

Otóż: po pierwsze: karp! Był prawdziwy, a nie jakiś tam hodowlany, faszerowany chemią i sztuczną karmą, tłuścioch. I został przyrządzony w czosnku i oliwie. I to było – niebo w gębie😋. Karp był na powitanie. Bo przylecieliśmy samolotem. LOTem z Warszawy do Podgoricy. Tym razem bez żadnych awarii, sensacji czy opóźnień ale za to z niesmaczną drożdżówką z folii. Jaka linia, taka drożdżówka😉. Jak tylko wylądowaliśmy i odebraliśmy bagaże (nic nie zaginęło, co w przyadku LOTu należy postrzegać w kategorii cudu) nasza przewodniczka Basia (niekreślony wiek, burza kręconych włosów, charakterystyczny głos, miękka artykulacja polskich głosek, miły uśmiech. Słowem – kiedy Południe spotyka Północ) – zapakowała nas do autokaru i zawiozła na rejs po jeziorze Szkoderskim.

Jak można wyczytać w sieci (Tutaj choćby…) – Jezioro Szkoderskie jest największym jeziorem na Bałkanach. Jest też jednym z nielicznych już mokradeł z czystą wodą. 2/3 jego powierzchni posiada Czarnogóra, reszta to już Albania. Dolina, którą zajmuje oddalona jest od Adriatyku o raptem 7 km. W roku 1983 jezioro objęto ochroną, zakładając tu Park Narodowy Jezioro Szkoderskie. I właśnie z tego jeziora był karp, którego pałaszowaliśmy z takim apetytem podczas rejsu.

Zwróciłam Widoki piękne, ale – zwróciłam uwagę na ciszę. Nie słychać było żadnych ptaków. Tak jakby wszystkie odleciały?

Dziś jednak – a to już dzień drugi – ptaki słyszałam! Nie widziałam ich w gęstwinie liści. Ale brzmiały trochę jak podduszony wróbel albo sptasiała cykada…

Dziś – Budva (stara Budva). Stare miasto jest cudne. Mimo, że ani okruszka cegły… Jestem zachwycona. A pojechałam sobie do Budvy na przeszpiegi, bo z grupą miałam tam dojechać po południu, do Basi, na zwiedzanie. Jednak ponieważ zerwał się porywisty wiatr (wichura niemal, rzucająca blachami z okolicznych budów), i do tego cały dzień był ulewny deszcz, padający momentami poziomo – mieliśmy dzień wolny. Bo nie dałoby się zwiedzać z radością, moknąc i marznąc.

Więc miałam cały dzień dla siebie. I spędziłam go pośród deszczu właśnie w Budvie, bo – ja moich planów odwiedzin w Budvie nie zmieniłam. Kiedy tam dotarłam (busem za 2 Euro), akurat trafiłam na kameralną grupkę Anglików z przewodnikiem. Przyjęli mnie do grupy za 10 euro (ani centa nie żałowałam). A było nas w sumie 5 osób i przewodnik. Historyk. Mówił ładnym angielskim, i tak ciekawie, że mimo pogody – nikt nie marudził (parasol nie wytrzymał deszczu i wiatru, zatem zostawiłam go w koszu na śmieci, postanawiając, że kupię nowy gdzieś po drodze). Kiedy się w końcu pożegnaliśmy, popędziłam ciasnymi uliczkami robić zdjęcia. W rezultacie, spóźniłam się na autobus, zmokłam jak kura (dlaczego moknie się niczym kura, a nie na przykład indyk), wyschłam na wietrze i zmokłam ponownie. A ciuchy wykręcałam przed wejściem do busa. Bo okazało sie, że tu jeżdżą takze busy, które nie mają konkretnych przystanków. Zatem zatrzymują się gdzie popadnie. Wszyscy na wszystkich trąbią, i nikt sie tym nie przejmuje, a miedzy tymi wszystkimi – pomykają piesi. Którzy to piesi, tu nie mają pierwszeństwa. Takie déjà vu nigeryjskie… 

Ale wracając do tego, co usłyszałam dziś od przewodnika. Jeśli komuś się wydaje, że nasza historia jest skomplikowana to niech posłucha tutejszych przewodników.

Zatem – w potężnym skrócie, trywializując historię, to było tak:

Najpierw rozgościli się tutaj Illirowie, potem Rzym się tutaj rozsiadł (Illiricum, Dalmatia) jeszcze później Bizancjum, aż w końcu przybywają Awarowie ze swoimi warkoczami, No i Słowianie… A w XIV w. Stefan Urosz IV Duszan (w tutejszej cerkwi nazwany Pierwszym Carem – cerkiew przecudnej urody. Niestety, z zakazem fotografowania). Od XV w. Budva – stanowiła część tzw. Albanii Weneckiej. I wtedy pojawiają się fortyfikacje (na których to dziś przemokłam do suchej nitki!) – mające chronić miasto przed Osmanami. W XVII w. do problemów osmańskich doszło trzęsienie ziemi. W końcu XVIII w. po upadku Republiki Weneckiej, Budva wchłonięta została przez monarchię Habsburgów (co w ostatecznym rozrachunku niekoniecznie wyszło budvianom na zdrowie). Oczywiście bandyta Napoleon musiał i tutaj zajrzeć po drodze. Po Roztańczonym Kongresie – Budva, wraz z całym regionem, weszła w skład Królestwa Dalmacji (kraju koronnego Cesarstwa Austrii). Po I wojnie: Królestwo Chorwatów, Serbów i Słoweńców. Od 1929 – Królestwo Jugosławii… Pod okupacją włoską 1931-1943 w tzw. Prowincji Kotorskiej. Potem – Socjalistyczna Republika Czarnogóry. A, że widać Losowi wydało się, że to zbyt mało, to w 1979 mieli kolejne trzęsienie ziemi. Sposób w jaki się odbudowali, wzbudza zachwyt i podziw, że tak można.

A na deser, ZDJĘCIA. Jak dobrze, że czasy rolek z kliszami minęły bezpowrotnie -bowiem z samej Starej Budvy i Cytadeli narobiłam ponad 300 zdjęćej.

Kategorie: