„Kajś” Zbigniewa Rokity.
Odkładałam lekturę książki z premedytacją. Po co się denerwować. Wystarczył mi film „Róża”. Ja jestem stąd, zatem znam historię terenów zdobytych, otrzymanych po 1945. Ich niedola ciągnie się do dzisiaj. Wystarczy pojechać szlakiem hut szkła przy południowej granicy, czy przeczytać historię porcelany w Wałbrzychu, można też zajrzeć na teren dawnych zakładów mięsnych w Gdańsku, albo przejechać po terenach byłych Prus Wschodnich (choćby do Judyt)…
No, ale w końcu zabrałam się za audiobooka. I szok! O Zgodzie przecież słyszałam. A przypomniało mi się o niej najdobitniej, kiedy prostowaliśmy zagraniczne enincjacje o „polskich obozach”… Ja też protestowałam. Bardzo. Bo wypadało. Bo mnie też ubodło.
Ale tak, z ręką na sercu, czy ktoś słyszał o tym CO się w Zgodzie działo?? Nie? No to przeczytajcie Kajś, i przestaniecie protestować bezrefleksyjnie.
A potem koniecznie należy przeczytać książę Piotra Pytlakowskigo ” Ich matki, nasi ojcowie. Niewygodna historia powojennej polski„. To jest lektura obowiązkowa, uzupełniająca.
A wracając do Kajś… O kominie szopienickim (opisanym w książce Rokity) dowiedziałam się bardzo późno, bo dopiero jakieś 30 lat temu, przy sposobności rozmów z „ludźmi spod hałdy” (tej gdańskiej, fosfogipsów, co to według oficjeli przecież nie truje). Nie wiem, czy ludzie spod hałdy (naszej, gdańskiej, tej „nietrującej”) jeszcze tam mieszkają. Ale rozmów nie zapomnę nigdy. Ani wyglądu młodych ludzi… I dopiero wtedy zaczęłam składać puzzle z rozmów (podsłuchanych w dzieciństwie) dorosłych w konktekście sanatorium w Rabce. I dopiero wtedy wiele zrozumiałam.
A więc,jeśli jeszcze ktoś nie czytał – musi. Bo „Kajś„, to znakomita książka.
Podnosi ciśnienie zwłaszcza nam, z ziem zdobytych, zawłaszczonych i wyzyskanych. Ale też obnaża obłudę reżimu, i każe zastanawoić się nad kłamstwami obecnych czasów (vide niedawne namordniki, i porady lekarskie online, a także pompowanie statystyk śmierci, pozostawiając ludzi bez pomocy medycznej). Kajś odsłania wiele dotyczasowych (i obecnych) niegodziwości. Padają mocne słowa wobec miejsca nas mapie, w którym żyjemy, a w którym nie czujemy się ani bezpiecznie, ani dobrze, ani pod opieką.
Mocna książka. Lektura niezbędna. Najdobitniej rozumiana przez mieszkańców Ziem Zdobytych (Zawłaszczonych) – nie wiedzieć czemu zwanych „odzyskanymi”.
No i zaraz po tym – „Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych” (także Zbigniewa Rokity).
Nie tak mocna jak Kajś. A może po prostu: inna, czy jak usłyszałam: mocna inaczej.
Zawiera drobne nieścisłości. Te są jednak zauważalne wyłącznie dla nas – tych z Ziem Wyzyskanych. I wcale to nie umniejsza wartości książki.
O czym jest Odrzania?
O sporach i o niewiedzy. O narodowej hipokryzji. Gdzieniegdzie nawet o zwykłej (?) głupocie. O niegodziwości, o zaciekłości i o wpływach. I oczywiście – o polityce. Ale też o przywiązaniu do miejsca swojego, czy też oswojonego.
Trudno opisać treść, bo ksiażka jest niezwykle wielowątkowa. Ale, między innymi – jest i o Wolnym Mieście Gdańsku (cieplej na sercu na wzmiankę). I o Gdańsku w ogóle. I – jest ciekawie. Ale, trudno żeby nie było, wszak Autor czerpał wiedzę od Jana Daniluka. To niesłychanie dociekliwy (i co ważniejsze, obiektywny, i bardzo precyzyjny w swoich dociekaniach) historyk młodego pokolenia. Nie ma bagażu uprzedzeń, ale za to ma intuicję. Nie dziwi więc, że o Gdańsku jest w książce, jak wspomniałam, ciekawie. (dygresja: czy ktokolwiek mówi „na Wrzeszczu”, czy „na Oliwie”?
Ale za to ja mówię „na Zaspie”…)
Znajdziemy też w Odrzanii niezły passus o szczecińskim Hermannie Hakenie.
I natychmiast przypomniały mi się moje kilkunastoletnie starania o von Wintera. I te wszystkie „okołowinterowe” podchody (łącznie ze sprawdzaniem mojej osoby, dlaczegoż ja się tak nim interesuję
). Odpuściłam bo już miałam serdecznie dość, a don Kichotem nie jestem… Leoppold von Winter: nie był Polakiem, a to tablica nie mogła być tam gdzie powinna, a to nie pasował do wizji Gdańska słowiańskiego (oczywiscie odwiecznie słowniańskiego ;), a to … złej baletnicy po prostu.
I oto! nagle – miasto odkryło von Wintera
ale w tej farsie to ja już nie chciałam brać udziału.
Druga przypominajka – potomkowie Johanna Carla Schultza. Mam radość cieszyć się ich sympatią od kilkudziesięciu lat. Przyjechali do miasta. Paręnaście lat temu. Chciałam ich wziąć do „narodowego”, na spotkanie z osobą opiekującą się wtedy kolekcją JCS. A przede wszystkim – na spotkanie ze sztuką wielkiego przodka. Moi Goście mieli ze sobą jedno z dzieł JCS, które chcieli podarować miastu (z tym „obrazkiem” związana była cała historia rodzinna…).
Jednak tu, w mieście nikt nie miał dla nich czasu. Bo JCS to przecież postać z „kiedyś”, teraz mamy „teraz”. Opiekująca się osoba miała spotkanie ze znajomą, czy z fryzjerem…
Ale za to, kiedy w Wiadomym Zamku przygotowywano znakomitą wystawę twórczości tego świetnego artysty, a ja tylko wspomniałam że znam… – dostałam „prikaz” sprowadzenia Potomków. Sprowadziłam. Było wzruszenie. Osoba z „narodowego”, obecna na wernisażu była zdumiona że JCS miał potomstwo
. NB. – Gdańsk takiej wystawy zrobić nie umiał… Umiała za to bardzo zdolna młoda Pani Muzealnik, Justyna Lijka, z Wiadomego Zamku. To były czasy, kiedy w Muzeum Zamkowym odbywały się znakomite wystawy. I kiedy Zamek tętnił życiem. Także restauracyjnym.
No i wreszcie – Fischbrötchen. Za zachwyt nad (chwilowym) powrotem gdańskiej tradycji, pewien rozhisteryzowany „pseudopatriota” nazwał mnie jakimś pociotkiem szwabskim, czy jakoś tak
. Brak edukacji, czy zwykła głupota – zdecydowanie nie służą miejscu. Miejscu z takim trudem uratowanym. Ale uratowanym niecałkiem, bowiem wciąż „Kaziuki” są tu ważniejsze od bułki z „Bismarckiem”…
W Odrzanii jest też o niezmiennej „paranoi warszawskiej” (vide choćby plany wysadzenia mostu do jakiegoś filmu)…
Cokolwiek więc myślę o Odrzanii, warto ją przeczytać. Ba, trzeba ją przeczytać.
Ale uwaga!
Należy czytać ze zrozumieniem, nie w poszukiwaniu sensacji. I bez przekonania, że „no ja to jednak wiem lepiej”. Nie, bo jeśli nie jesteś Drogi Czytelniku stąd, czyli z Ziem Wyzyskanych, to trochę zajmie, by zrozumieć i przyjąć opis, i żeby przyjąć cios „między oczy”.
To książka która burzy dobre, ogólnopolskie samopoczucie.
I właściwie jest to książka do powrotów. Do notatek. Moja już ma takie na marginesach, i podkreślenia w tekście. „Kajś” jeszcze nie ma marginaliów, bo na razie miałam audiobook. Teraz czas na książkę papierową.
