Byłam bodaj jednym z największych przeciwników powstania tego muzeum.
Mowa o Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
Wciąż uważam, że pieniądze, jakie poszły na wlanie całego tego betonu w historyczną tkankę miasta, powinny były zostać spożytkowane inaczej. Może na wreszcie kompleksowe badania archeologiczne w mieście. Może na wreszcie porządną ekspozycję w Muzeum Narodowym, które to muzeum nieodwołalnie od lat trąci rybą (niekoniecznie świeżą). Nie wiem. Jest potrzeb w Gdańsku sporo.
No i ta bryła !! Fatalna architektura. Po prostu zła. Kolejny – po ESC, teatrze (niby) szekspirowskim i rozlicznych molochach handlowych (szumnie zwanych galeriami) – betonowy bunkier. Gdybyśmy chcieli oglądać bunkry – to wybralibyśmy się do Wilczego Szańca. To oszpecanie Miasta jakoś weszło w nawyk decydentom !! Od lat piszę o tzw. „mentalności osadniczej” zachowując wszakże szacunek dla osadników, którzy ukochali Gdańsk. W końcu wszyscy jesteśmy osadnikami – i ci z nas, których korzenie gdańskie (lub okołogdańskie) sięgają XVII wieku czy też ci, których „gdańskość” liczy sobie niewiele ponad 70 lat. Źle jednak, jeśli mentalność osadnicza sprowadza się li tylko do (z taką premedytacją i zajadłością) niszczenia struktury historycznej miasta. Źle, jeśli z premedytacją skazuje się na zapomnienie jego historię i tradycję, także architektoniczną, czy nazewniczą (patrz bezsensowny spór o nazwę placu przed MIIWŚ). Tu odsyłam do prześledzenia wieloletniej, a niestety bezskutecznej walki Pana Andrzeja Januszajtisa o zachowanie tej historycznej gdańskości.
No cóż…
Muzeum jednak powstało. Jak wyrzut – strzelający w górę niby-wieżą.
No, a skoro powstało – jestem lojalna.
Trochę na zasadzie „kuferek se zamykoj, przeora sie słuchoj, a swoje se myśl”, a trochę, dlatego, że niczym jak z mrówkami faraona – skoro nie da się wytępić, trzeba nauczyć się z tym żyć.
Parę dni temu (piszę to w poniedziałek, 30 stycznia 2017 roku) rozeszła się wieść o planowanym a chyba nieodwołalnym połączeniu jeszcze nieotwartego Muzeum II Wojny Światowej z innym muzeum w mieście – a co za tym idzie o zmianie koncepcji wystawienniczej. Nie będę tutaj podnosiła kwestii politycznych decyzji. Od polityczki i politykierstwa są inne łamy. Dość na tym, że natychmiast też gruchnęła wieść o dniach otwartych w M II WŚ. Zapisy prowadzone były wyłącznie w systemie online.
Zapisałam się na dzień pierwszy, czyli na sobotę, wychodząc z założenia, że jeśli krytykować, to wyłącznie po „skonsumowaniu” obiektu krytyki. Wybrałam się więc, żeby „to coś” zobaczyć, a następnie – by (jak byłam przekonana) nie zostawić suchej nitki na tak obiekcie, jak i ekspozycji.
Niestety dane mi było spędzić tam wyłącznie 3 godziny, jako że miałam tego dnia inne obowiązki. Ale już te 3 godziny dały obraz czegoś, czego w Polsce (może poza Polin, do którego wciąż nie mam przekonania) dotychczas nie było.
TUTAJ odnośnik do strony prezentującej muzeum.
TUTAJ odnośnik do filmu informacyjnego. Postać Mai Ostaszewskiej niekoniecznie pasuje do tego kalibru. No, ale stało się, jest i wystarczy się skoncentrować na meritum, by przestała drażnić. Zresztą, muszę przyznać ostatecznie, że wywiązała się z niełatwego zadania narracji bardzo dobrze, nie epatując emocjami. Pozostając słownym tłem do mocnego przesłania.
A TUTAJ odnośnik do skromnej galerii zdjęć zrobionych przez Elżbietę Skrimuntt-Kufel i moich własnych. Niestety jakość tych ostatnich pozostawia wiele do życzenia, ale nie miałam ze sobą aparatu. Tylko komórkę 😦
A więc co to jest: Hit czy Kit?
Może nie od razu Hit, bo widać niedopracowania, i stan niedokończony w wielu miejscach. Nie zapominajmy jednak, że oficjalne otwarcie ma nastąpić dopiero w marcu. Ale na pewno zdecydowanie nie jest to Kit, ani jak chcą niektórzy (zupełnie nie rozumiejący przesłania muzeum) – półprodukt, czy muzeum anytpolskie.
Hm… Muszę z ręką na sercu przyznać, że całość robi wrażenie. Duże wrażenie.
Zacznę od Ludzi.
Ludzie – wszyscy, począwszy od strażników, poprzez wolontariuszy, a skończywszy na pracownikach merytorycznych – niezwykle przejęci tak miejscem, jak i swoją rolą edukatorów. Pracownicy merytoryczni krążyli po wystawie, spontanicznie udzielając informacji na temat danej ekspozycji, czy w ogóle szerszego tzw. kontekstu historycznego. Parę takich mini wykładów (jak choćby świetną narrację Jana Daniluka) udało mi się usłyszeć i żałowałam, że nie mogę dłużej, że muszę „oderwać uszy” i pędzić do następnego fragmentu wystawy, bo czas mnie gonił… Cierpliwość i precyzja w odpowiadaniu na pytania czasem wręcz żenujące poziomem niewiedzy (ale pamiętajmy, że przecież nie każdy musi być ekspertem od historii najnowszej) była godna najwyższego podziwu.
Wystawa. Bo o samym obiekcie opinie zachowam dla siebie 😉
Wystawa zrobiona od przysłowiowego pieca, prowadząca poprzez detale wojennej rzeczywistości. Wzruszające są osobiste pamiątki ludzi uwikłanych w ten tragiczny czas tylko prze to, że urodzili się i żyli WTEDY.
Z nazwisk znanych nam, Polakom – jest i Pilecki i Nil, czy też Elżbieta Zawacka (od razu zaznaczam, że to tylko postaci, które zdążyłam zauważyć w pośpiesznym zwiedzaniu!). Dla Pomorzan bardzo ważne, że jest też rozkaz aresztowania kpt. Kasztelana! I Jego mundur… Dla niewtajemniczonych – proszę pojechać na cmentarz na Witominie, odszukać jego symboliczny grób. Symboliczny, bo wciąż nie znamy miejsca pochówku Kapitana.
Są drobiazgi i rzeczy wielkie – dosłownie wielkie, jak czołgi, wagon i samolot. Ale są też relacje świadków z Rzezi Wołyńskiej. Jest Katyń. Są pogromy. Getto. Obozy niemieckie. Jest wojna na Bałkanach, jest Azja. Jest wreszcie koniec (nie dla wszystkich) tego straszliwego (cóż za banał) konfliktu. I finał, w postaci rewelacyjnego filmu ukazującego dwie rzeczywistości świata po wojnie. Nie lubię Niemena, a „Dziwny jest ten świat” doprowadza mnie do szału. Tutaj jednak pasował ten utwór i to wykonanie, jak nigdzie dotąd. Świetna instalacja, świetny, mocny film! Pokazujący, jak bardzo po wschodniej części muru pozostaliśmy poza światem (mentalnie często niestety wciąż tam tkwimy).
Słowem – jest to prawdziwe muzeum II wojny światowej. Bez zadęcia (modne słowo), bez epatowania tragedią, jednak nie bez wzruszeń.
A więc – byłam na nie. I wciąż pozostaję w miarę neutralna. Tak, to możliwe, przy niemal zachwycie nad samą ekspozycją. I przyznaję, i powtarzam, że robi wrażenie. Pokazuje wszystko. Dosłownie.
Czy potrzebne? Raczej tak. Z naciskiem na „tak”.
Czy zostanie zrozumiane? Możliwe, że nie przez wszystkich. Chyba jednak nie przez wszystkich…
Już mi się udało usłyszeć kogoś, komu nie podobało się brak Powstania Warszawskiego. No to przypominam szanownej oburzonej – to muzeum II wojny, a nie konkretnego czynu (muzeum poświęcone temu konkretnemu Powstaniu oddalone jest od Gdańska raptem o 3 godziny jazdy pendolino). Trzeba by nieco poczytać przed zwiedzaniem. Oczywiście pod warunkiem, że to nie jest zbyt bolesna czynność. Przepraszam za złośliwość, ale usłyszałam sporo opinii tak egzaltowanych i dających świadectwo tak absolutnemu niezrozumieniu idei powstania takiej a nie innej ekspozycji, że zastanawiałam się nawet czy nie powinno zostać zorganizowane specjalne szkolenie dla potencjalnych zwiedzaczy.
Innej osobie wadził brak Holokaustu – jak widać po łebkach oglądała wystawę.
Inni zżymali się o pogromy. No – drodzy Państwo, historia nigdy nie była czarno-biała. I każdemu oburzonemu polecam sięgnąć głęboko choćby w historię własnej rodziny aby dowiedzieć się, że odcieni historii można znaleźć więcej, niż odcieni bursztynu w naturze.
Jakie by nie były opinie (przypomnę – Muzeum Powstania Warszawskiego jest krytykowane za „agresywność”, a Stutthof za brak klimatyzacji… ) – a więc jakikolwiek będzie odbiór – jest to muzeum robiące wrażenie.
I na pewno nie jest to miejsce pozwalające na obojętne „przelecenie” ekspozycji (jak to zrobił pewien dość znany lokalny dziennikarz).
Jakiekolwiek opinie krytyczne (dotyczące samej ekspozycji) będą widomym znakiem kompletnego braku zrozumienia tak idei, jak i przesłania (co w tym przypadku wcale nie ma tego samego znaczenia). Ale też będą wiadomym sygnałem braku elementarnej zdolności do syntezy historycznej.
Tak więc wciąż jestem na nie. Na nie – wobec bryły, wobec miejsca w mieście. Ale doceniam ogrom pracy włożonej w czytelny wykład historii najnowszej, która obecnie jest niestety wciąż traktowana wybiórczo i po macoszemu. Jeśli dane będzie muzeum zachować dotychczasową formułę przekazu, z wielką chęcią odwiedzę go ponownie. I jeszcze raz. I na dłużej!
To muzeum czyta się jak książkę. I nie można zacząć lektury od którejkolwiek kartki, bo straci się wątek.
Czy więc sama sobie nie zaprzeczam, raz zachwycając się tym miejscem, a kiedy indziej krytykując? Krytyka dotyczy samego entourage’u, nie zaś merytoryki wnętrza.
Howgh.