Taki oto dowcipny obrazek krąży w sieci (ściągnęłam to z posta Psychologia Sprzedaży na FB).
Ale, świnka w lodówce u mnie by nie wypaliła, no chyba, że gryzłaby po rękach 😉 A więc nadzieja, na wdrożenie hasła ŻM (żreć mniej) upadła, ale za to przypomniała mi się chwila z dzieciństwa.
Jako, że właśnie dobiega końca ostatni dzień roku 2018, czas na wspomnienia, czy podsumowania… Nigdy nie robię podsumowań, postanowień także nie. Ale wspomnienia, czy tym bardziej dygresje wspomnieniowe? W moim wieku zwłaszcza 😉
Proszę bardzo:
Mieszkaliśmy w ogromnym pokolonialnym domu (niestety zburzono go czas jakiś temu, a na jego miejscu wybudowano bezstylowy biurowiec).
Dom ów miał mnóstwo zakamarków, i miejsca na chowanie się przed światem. W jednym z takich zakamarków stała lodówka. Wielka. Taka mniej więcej jak dzisiejsze podwójne lodówki.
Miała kluczyk. I ten kluczyk, nie wiedzieć czemu, zawsze u paska nosił Akpan. Nie wiem nawet czy to był kluczyk od tej, czy od poprzedniej lodówki… Faktem jest, że nigdy tego kluczyka nie używał. Ale go nosił. Był przecież także klucznikiem.
Lodówka stała, jak wspomniałam w zakamarku, czyli w niszy pod schodami. Nieopodal spiżarni. I nowej kuchni. Stara kuchnia była osobnym budynkiem. I sądząc po pajęczynach w kominie, pamiętała jeszcze czasy kolonialne, które przypominam – w Nigerii skończyły się dopiero w roku 1960.
Kiedy my zamieszkaliśmy w niebieskim domu (ten kolor kojarzył się raczej z sinym), to były czasy wojny biafrańskiej. Żyliśmy może nie z dnia na dzień, ale przygotowani na wszelką okoliczność. Na dodatek, wciąż zdarzały się kradzieże, napady. Nieopodal naszego domu zginął krewny Akpana, tylko dlatego że był Ibo. I jakby tego było mało, po dzielnicy, siejąc postrach, krążyła wielka małpa, którąś ktoś zostawił wracając do swojego kraju. Na noc więc barykadowaliśmy się niemal, tym bardziej, że ulica kończyła się na koszarach. Te koszary jawiły się niemal jak strefa zagrożenia. Zwłaszcza po pewnej rewizji w naszym domu przeprowadzonej po donosie znajomego mojego ojca, ale to temat na osobną historię…
(wyjaśnię tylko, że ojciec ratował w czasie wojny dzieci biafrańskie, za co odznaczył go medalem Yakubu Gowon, a dzieci przechowywane były w naszym domu, zanim trafiły do adopcji, bądź rodzin zastępczych. Sama miałam chyba z 4 nianie, miałam także przybrane rodzeństwo… I to właśnie było powodem donosu. Osoba, która ten donos złożyła już nie żyje, ale wciąż żyją jego krewni, więc daruję sobie wzmiankę. Tym bardziej, że został wymieniony przez kogoś innego, w innym, również niepochlebnym kontekście, o którym to przedtem nawet nie miałam pojęcia, w książce wspomnieniowej o Polakach w Afryce).
Wracając do opowieści…
I oto pewnego wczesnego poranka Akpan, łamiąc wszelkie zasady (on!!! ze wszystkich znanych mi ludzi – on był jedną wielką zasadą i etykietą, i nigdy, przenigdy zasad nie łamał, aż do wtedy), wpadł do sypialni moich rodziców z maczetą, i głośnym okrzykiem: ” Master!!! Wstawaj!!! byli w domu!! okradli nas!!! już są tutaj”. Co w realiach wojennych mogło oznaczać tylko wojska Biafry.
Zerwaliśmy się wszyscy, matka wpadła do mojego pokoju, ściągnęła mnie dosłownie z wyra i chwyciwszy mnie za rękę, pognała ku tylnym schodom, tym wiodącym w busz, powtarzając w kółko: „uciekamy! przyszli”.
Ojciec z Akpanem pognali na dół, do kuchni. Tato zapytał po drodze co zginęło, na co Akpan, wysapał zeskakując co dwa schody, że zabrali jedzenie i że na pewno są w buszu za domem. Bo nasz dom otoczony był buszem, co w Afryce, zwłaszcza wtedy jeszcze, w drugiej połowie XX wieku nie było niczym dziwnym. Przypuszczam, że zanim nastał wiek XX, nasz dom po prostu stał wśród buszu. Ot, taka afrykańska siedziba jakiegoś kogoś (z tyłu posiadłości stał jeszcze pręgierz, i dawne kwatery niewolników, które ojciec kazał przebudować na domek mieszkalny dla Akpana z żoną, i Richard, naszego ogrodnika, co opisałam tutaj).
Usłyszawszy o buszu, ojciec gwizdnął na palcach (ach, jak ja moim rodzicom tej umiejętności zawsze zazdrościłam, aż w końcu sama się nauczyłam, a co!). Mieli z matką umówione (?) gwizdy-sygnały. I to był też powód mojego zielenienia z zazdrości. Na dźwięk gwizdu, Matka, która już była ze mną już u stóp tylnych schodów, nieopodal starej kuchni, zawróciła do domu.
Powodem jej panicznego strachu była wiadomość, którą ktoś gdzieś rzucił, że wśród najemników po biafrańskiej stronie był osławiony Kongo-Müller (czyli Siegfried Müller). Ale pamiętam, że i Zumbacha też się bano. Te dwa nazwiska wciąż sobie powtarzano przy okazji spotkań towarzyskich, i to raczej ściszonym głosem. A my przecież mieszkaliśmy po stronie federacyjnej…
Ojciec mając nas wszystkich razem – bo i Kajtek też przybiegł zwabiony rabanem (tego psa złodzieje mogliby wynieść razem z pryczą, sen miał zaiste nader sprawiedliwy), kazał sobie pokazać czego nie ma i skąd to, czego nie ma, skradziono.
Akpan z namaszczeniem poprowadził nas ku lodówce, i otworzył ją z wielką powagą. Wskazał na dwie, no może trzy kostki jakie pozostały po ogromnym kuraku, jakiego nam upiekł poprzedniego dnia, tak byśmy mieli na weekend.
„Widzi Master??? Nie ma!!! ukradli całego kurczaka” wyszeptał ze strachem, a zarazem z oburzeniem.
Zaległa cisza. Nie zapomnę, jak z żalem pomyślałam o cudnie spieczonej skórce, na którą miałam taką chętkę, o obgryzaniu kostek, które uwielbiałam… Wszyscy wpatrywaliśmy się w pusty talerz z paroma kosteczkami.
W końcu, ojciec odwrócił się i spojrzał na matkę: „Krystyna?” w jego głosie był jeden wielki znak zapytania. A może raczej bardziej stwierdzenie…
Matka wzruszyła ramionami: „No co, głodna byłam”.
Tato wytłumaczył Akpanowi, ze Madam zgłodniała i w nocy po prostu zeszła na posiłek. Nie zapomnę oczu Akpana, które rosły mu niczym spodeczki. Patrzył na moją matkę najpierw z niedowierzaniem, a potem z podziwem, graniczącym z uwielbieniem.
„Madam całego kurczaka zjadła?” wykrztusił w końcu (te nigeryjskie kuraki faktycznie jakieś takie przerośnięte były. Polskie przy nich to takie raczej miniaturki, a przynajmniej to, co można kupić w sklepach).
Dźwięk maczety uderzającej w posadzkę wszystkich nas otrzeźwił. Maczeta wypadła Akpanowi z dłoni. Puścił ją z wrażenia pewnie, na samą myśl, że ktoś może tak dużo zjeść. Od tamtego poranka mieliśmy w domu nowe powiedzenie: maczeta opada.
To tyle dygresji wywołanej świnką w lodówce 🙂
Dobrego Nowego Roku Drodzy Państwo !!!!!