Pod koniec kwietnia odbyła się w Gdańsku ciekawa konferencja z okazji kolejnej rocznicy uczestnictwa miasta w Europejskim Szlaku Gotyku Ceglanego.
Zostałam zaproszona do poprowadzenia jednej z zaplanowanych wycieczek konferencyjnych. Była do wyboru miejska lub terenowa. Oczywiście wybrałam tę terenową. Jednocześnie mając absolutną dowolność wyboru trasy, tudzież obiektów jakie miałyby znaleźć się w programie.
Jako, że wszyscy, którzy mnie choć troszkę znają, wiedzą że jestem absolutnie zakochana w Żuławach, wiadomo było że oczywiście trasa będzie żuławska. I nie tylko dlatego, że „moje Żuławy”. Powód był też bardziej oficjalny.
Otóż wiele lat temu (bodaj w 2008 roku) odbyła się inna konferencja terenowa, w sercu Żuław Steblewskich. Traktowała o gotyckich kościołach na Żuławach. Bo my proszę Państwa mamy tutaj nie byle jakie dziedzictwo, bo dobrze ponad 30 kościołów gotyckich – a więc ceglanych. Przypominam, my nie mamy tutaj kamienia. Mamy za to glinę, stąd cegła, wszędzie czerwona cegła.
Trasa więc, jaką sobie wydumałam oczywiście wiodła przez Żuławy. Ale musiała uwzględnić Największą Kupę Cegieł na Świecie, czyli Wiadomy Zamek. Z racji tego, że w kwietniu muzeum działa na zwolnionych obrotach, czyli trybem zimowym do 16:00 (wystawy do 15:00), pojechaliśmy najpierw tam.
W Wiadomym Zamku, jako że to była wycieczka studyjna, siłą rzeczy musiałam wybrać parę wnętrz. Tak by zmieścić się w 1,5 godziny.
Oczywiście więc był Wielki Refektarz, bo wciąż zadziwia mnie technologia mikropalowania, jaką uratowano to wnętrze przed laty. No i przede wszystkim – przecież to jest TO słynne na całą Europę wnętrze, które wspomina Chaucer w swoich Opowieściach Kanterberyjskich…
Drugim wnętrzem zamkowym, które mnie absolutnie zachwyca (mimo, że NIE MA tam już dzwonu z Miłoradza !!!) – to Kaplica Świętej Anny. Nie, nie jest to świadomość czakramu. To raczej wspomnienie sprzed wielu lat, kiedy to tradycyjnie spacerowałam sobie po tarasach przed „nocnym”. Oczywiście zawędrowałam do kaplicy. O tej porze dnia (a raczej przedwieczora) w kaplicy panował mrok, a że drzwi otwarte były jak zwykle – to był zwyczajnie przeciąg. Można strawestować powiedzenie, że tam zawsze wieje. Kiedy stanęłam przy dzwonie (lubiłam go głaskać, wyobrażać sobie jego dźwięk kiedyś), nagle gdzieś znade mnie zerwał się niemal bezszelestnie nietoperz. Pokrążył po kaplicy i poleciał na taras wschodni. Nie, nie przestraszyłam się, bo nietoperze są mieszkańcami Zamku od niepamiętnych czasów. A poza tym bardzo lubię nietoperze. W końcu w Nigerii w domu mieliśmy całą kolonię dużych awanturników pod dachem, na strychu. To spotkanie z nietoperkiem akurat w tym miejscu i w tej ciszy przedwieczornej było niczym inspekcja Wielkiego Mistrza. 😉
Trzecim moim ulubionym wnętrzem – jest kościół. Kościół zamkowy jest „odbudowany”, można powiedzieć jak nowy… I podoba mi się. Po prostu. Krytykowałam koncepcję odbudowy, przyzwyczajona do siermiężnego żelbetowego stropu i surowego zrujnowanego wnętrza, po którym kiedyś nawet ganiały wiewiórki (pewnie potomkinie tych, których nie wytłukł Ulek v. J.). Odbudowano. I kiedy weszłam do nowego-starego wnętrza po raz pierwszy, nie był to zachwyt od pierwszego wejrzenia. Nowa posadzka, białe ściany. No i wiewiórki się wyniosły (akurat nie tylko wiewiórki! przez parę lat wyniosły się z zamku także pustułki i łasiczki, czy kuny, nigdy ich nie rozróżniałam… zostały tylko śmierdzące gołębie, i z braku pustułek zamontowano w bramie Zamku Wysokiego głośnik, który emitował dźwięki doprowadzające do szału wściekłości tysiące turystów, ale nie gołębie). Posadzka w kościele bardzo przeszkadzała. Bo taka nowa… Ale przecież identycznie nowa musiała być ta z czasów budowy i rozbudowy kościoła w średniowieczu. Przypominam dzisiejsza posadzka sprowadzona została także z Estonii, jak wiele elementów posadzki na Zamku Wysokim.
Powoli oswajałam kościół. Przecież restauracja już kiedyś była tu przeprowadzona.
I szczerze przyznaję, że podoba mi się koncepcja lampek na żyrandolach, podoba mi się pomysł z pokaleczonymi figurami na konsolkach. Kościół ma klimat. No i ma też zwornik! Słynny zwornik z kapitalną ideologią maryjną wrócił na swoje miejsce.
Z Wiadomego Zamku wyszliśmy wyposażeni w słynne naleśniki Mistrza Gałązki. Bo przecież, inaczej nie można było. 🙂
I tak sobie dyskutowaliśmy, każde niosąc swoje kartonowe estetyczne pudełeczko z naleśnikami, że gdyby kiedyś zabrakło Gothic Cafe na Wiadomym Zamku, i słynnego (nie tylko w Polsce) Kucharza w kolorowych pantalonach, Wiadomy Zamek straciłby część swojego smaku, zapachu, ducha i duszy…
Następnym przystankiem na trasie ceglanej, były Mątowy Wielkie. Ale o tym będzie w następnym wpisie…
Załączam zdjęcia, nie są mojego autorstwa. Użyczył mi ich Pan Łukasz Kołodziej, za co bardzo dziękuję. Podpisałam każde z nich, żeby nie było wątpliwości.