Papier, jak papier…
I tu przypomniało mi się moje stwierdzenie o cegle sprzed wielu lat: cegła, jak cegła, i cóż ciekawego? Ale, tak jak od 2003 roku na cegłę patrzę inaczej za sprawą Pana Bernarda Jesionowskiego z Wiadomego Zamku, tak 7 września tego roku przeszedł do historii, jako dzień w którym także na papier spojrzałam inaczej.
Otóż mam papier – dwa arkusze papieru. Szare, niepozorne arkusze. Szorstkie w dotyku. Brudnawe…
Dopiero wczytanie się w certyfikat, a do tego słowa Prezydenta Stowarzyszenia, gdy mi wręczał teczkę z arkuszami, uzmysławiają co się trzyma w ręku, na co się patrzy. To nie jakiś tam papier xero, to dwa wyjątkowe arkusiki. Wyjątkowe, bo zrobione z włókien kotwicznej liny konopnej z okrętu Vasa. Do tego pięknie opakowane w okładkę pokrytą płótnem, z certyfikatem autentyczności i krótką historią słynnego okrętu w kieszonce bocznej. I całość to w sumie nadaje się do oprawienia i powieszenia na ścianie. Żeby się przypadkiem nie zakurzyło.
A dostałam te dwa cenne arkusiki, od grupy. Grupy Motyli nad Motylami.
Rzadko zdarza się oprowadzać grupę tak doskonałą pod każdym względem. Doskonałą pod względem wiedzy, kultury osobistej, kultury dyskusji… A Oni tacy właśnie byli. Członkowie Stowarzyszenia Przyjaciół Okrętu Vasa. No, doładowałam przez nich moje akumulatory na resztę sezonu!
Ale – od pieca.
Otóż czas jakiś temu dostałam maila ze Szwecji, z informacją, że rekomendował mnie jako przewodnika Pan Marek Stokowski.
Teraz będzie dygresja, niedługa, ale ważna. 😉
To dygresja dla i do tych wszystkich, którzy mają trudności ze zrozumieniem istoty gotyku, tych którzy go nie lubią, ale także do tych, którzy nie „czują się” w czytaniu symboli, „znaków”, czy też mają trudności ze zrozumieniem fenomenu Wiadomego Zamku. Bo większość odbiorców średniowiecza zwłaszcza tego posadowionego tutaj, w Prusach, ma niestety wciąż psychiczny „nawis” w postaci sienkiewiczowskiej propagandy, czy matejkowskiego mitu, a także hohenzollernowskiej, a potem hitlerowskiej fascynacji zakonem. Właśnie tym z Państwa polecam obejrzenie i odsłuchanie serii opowieści panamarkowych. Ładny język, zarazem prosty, i zrozumiały dla każdego, do tego poetyckie porównania, świetne umiejscowienie w świadomości odbiorcy, sprawiają, że słucha się świetnie. Tak właśnie słuchało się Jego wykładów na pamiętnym Kursie Wszech Czasów w Wiadomym Zamku w roku 2003. Kurs był tym cenniejszy, że organizowany przez Dyrekcję Muzeum Zamkowego w Malborku. Nie będę się rozwodziła nad jakością kursu, tak etyczną, jak i językową, jakościową historycznie, czy tym bardziej nad kulturą przekazu. Dość zauważyć, że wykładowcami na TYM właśnie kursie byli najlepsi z najlepszych. Wśród nich był właśnie Pan Marek.
Koniec dygresji, teraz do rzeczy.
Otóż Pan Marek polecił mnie organizatorowi opracowującemu wyprawę Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Vasa do Fromborka i Malborka. Poczułam się wyróżniona, bo być poleconym przez Pana Marka, to nie byle co (nigdy nie zapomnę naszej rozmowy kwalifikacyjnej na kurs po Wiadomym Zamku). Z przyjemnością więc zarezerwowałam ten termin, czując, że to będzie wspaniałe przeżycie. Lubię Szwedów, lubię też Szwecję, mimo, że byłam tam raptem tylko parę razy i to w paru miejscach tylko… Często też oprowadzam Szwedów, bo lubią tu przyjeżdżać.
No i spotkałam ich. Dwadzieścia parę osób, w różnym wieku, uśmiechniętych, wiedzących CO przyjechali zwiedzać.
Zgodnie z programem, na pierwszy ogień poszedł Frombork (po drodze przez Elbląg wreszcie NIE musiałam tłumaczyć co to był Zastaw Elbląski). Zaczęliśmy oczywiście od katedry, gdzie przy sposobności trafiliśmy na świetną prezentację organów.
No i zaczęło się.
„Gdzie wisiało epitafium, które Wam zabraliśmy?” usłyszałam, kiedy już opowiedziałam o odkryciu grobu Pana Administratora Ziem Kapitulnych.
No, wszystkiego się mogłam spodziewać, ale nie takiego pytania. W dodatku od razu poznałam historię owego dzieła, bowiem w grupie był Pan Lasse Öhrlund, autor książki o moim ulubionym kościele sztokholmskim.
Kościół ten odwiedzałam codziennie przez wszystkie 5 cudownych dni spędzonych w Sztokhlomie. I właściwie nie skończyłam go fotografować… Zafascynowana pysznym nagrobkiem Jespera Mattsona Cruus, nie zauważyłam niczego, poza ołtarzem i słynnym Św. Jerzym Berndta Notke. No, ale Św. Jerzego raczej nie da się nie zauważyć. Owszem informację o podwójnym słońcu kojarzę, ale fromborskiego elementu ??? Zupełnie nie umiałam sobie umiejscowić tego „epitafium” (? na zdjęciu w książce wygląda jak jeden z ołtarzy) zrabowanego kanonikom fromborskim. Dzieło zabrał sobie (…) Johan Adler Salvius, i podarował sztokholmskiemu kościołowi Św. Mikołaja. Ot, taki drobny prezent, od serca. Żebym chociaż pamiętała jego epitafium! Ale nie, latałam codziennie do Cruusa, usiłując zrobić jak najwięcej zdjęć, i przewracając po drodze składowane nieopodal krzesła.
A więc, odparłam, że nie pamiętam. I nie wiem, i że w ogóle wypieram się takiej informacji. I że postarm się sprawdzić. I wtedy zaczęła się dyskusja, nad zrabowanymi elementami polskiej kultury, historii. Przycupnąwszy nieopodal sedilii kanonika Piero Ruggieri, „oblecieliśmy” całą historię wojen szwedzkich. Słyszeli o detalach wyłowionych podczas niskiej wody w Wiśle… Dalej, ustaliliśmy fakty, puściliśmy wodze fantazji. W ferworze dyskusji, przyznałam się moim gościom, że część mojej rodziny, ze strony matki, złożyła hołd królowi szwedzkiemu, by ocalić majątki. Czy im się to udało, nie wiem. Mieliśmy czas żeby porozmawiać o słynnym środowym ślubie, czy o Karlu Knutssonie Bonde, także o Krwawej Łaźni Sztokholmskiej, tym bardziej, że wszystko nam się spięło ładnie po obejrzeniu ołtarza Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny (to ołtarz Nenchena, tutaj można nieco o rodzinie, a najlepiej poczekać aż Pani Hanna Nencka wyda książkę o rodzie, z którego pochodzi). Czemu akurat przed tym ołtarzem? Ano, bo widnieje na nim herb Jana Olbrachta Wazy. Panicz ten wybrany został biskupem warmińskim, a raczej wyznaczony przez szanownego tatusia. Przypominam, to czasy naszego dobrego znajomego Stefana Sadorskiego… Przy sposobności, ponieważ zaciekawił ich kanonik Nenchen, opowiedziałam im historię mojej podróży po Świętej Warmii z potomkinią rodu Nenchenów.
Drugim punktem wizyty Szwedów w Prusach, był Wiadomy Zamek. Strawa dla ducha musiała poczekać, jako, że dotarliśmy w porze lunchu. Więc najpierw zadbaliśmy o strawę dla ciała. A tę otrzymaliśmy, jak zwykle i oczywiście, w mistrzowskim wydaniu.
O ile Frombork zaciekawił, o tyle, Wiadomy Zamek moich gości zachwycił. I nawet gdybym ich wszystkich nie polubiła już od razu, rano, teraz musiałabym ich wręcz pokochać. Bo ochy, i achy jeszcze się chyba roznoszą echem pośród murów. A rasowi paparazzi mogliby wręcz uczyć się rzemiosła od moich Motyli. I jeśli ktoś mi jeszcze kiedykolwiek powie, że Szwedzi są mało ekspresyjni, to opowiem o szaleństwie fotograficznym przed Złotą Bramą. Kościół był zamknięty, bowiem właśnie się „rodziła” wystawa. TA wystawa. Więc odwiedziliśmy Kaplicę Św. Anny. I tak właśnie zareagowali, jak zawsze i nieodmiennie reaguję ja. Milczeniem. Zawsze milczeniem. W ich milczeniu był podziw dla rekonstrukcji, restauracji i zachwyt na formą, i detalem. Było wszystko to, co zamyka się w krótkim westchnieniu zachwytu. Nawet chyba Chłopaki wsłuchali się w tę pełną znaczenia ciszę.
No, i to już koniec tego długiego opisu genezy wyjątkowego prezentu, jaki dostałam od wyjątkowej grupy.
* / *
Acha, chyba czas wyjaśnić skąd się wzięło określenie Motyle (lub będący przeciwieństwem – Wór Kamieni).
Otóż wiele lat temu, podczas pewnej niezwykle ważnej uroczystości poproszona zostałam przez Dyrekcję Muzeum o oprowadzenie po zamku oficjalnych gości owej uroczystości. Pan Marek Stokowski oprowadzał tzw. Wierchuszkę, a mnie przypadła tzw. druga linia, czyli przedstawiciele dowództw wszelkich i tzw. szare eminencje rządów jakie zjechały do naszego kraju. Chodziliśmy sobie więc po tej naszej Największej Kupie Cegieł z historią pod rękę. Szybko ustaliliśmy kto, którą postać historyczną lubi, lub nie lubi, zacytowaliśmy Opowieści Kanterberyjskie w stosownym miejscu, zdążyliśmy posłuchać ciszy w Kaplicy, i zakończyliśmy zgodnie z czasem. Pan Marek mijając mnie ze swoją grupą, kiedy nastąpiła krótka przerwa organizacyjna, zagadnął:
„No i jak pani Katarzyno? Widziałem że oprowadzała pani Motyle”
Zastanowiłam się, tak – to były Motyle. „A Pan?” zapytałam widząc minę niekoniecznie zadowoloną.
„A ja, ciągnąłem wór kamieni. Ciężki wór kamieni”.
No, i w ten sposób, do słownictwa przewodnickiego weszły dwa wyrażenia: Motyle i Wór Kamieni. A w tym roku, niemal na początku sezonu – ja dodałam jeszcze wysoce niemiłe określenie: „Glut Sezonu”, bowiem miałam nieprzyjemność taką grupę ciągnąć za sobą po Polsce.
Wszystkie trzy określenia żyją już własnym, zupełnie niezależnym życiem, podobnie jak moje określenie zamku: Wiadomy Zamek. 😉 A genezę mają wszystkie tutaj, Bo tutaj tak na dobrą sprawę wszystko się zaczęło.