Wiadomo, że wnuki przewodników nie mają lekkiego życia. Muszą zwiedzać, poznawać nowe miejsca, a najlepiej jeszcze pamiętać, co widziały. Tak też było i tym razem. Drugi tydzień ferii, a przy tym, w tle majaczące doroczne Święto Dziadostwa (czyli Dzień Babci, i Dzień Dziadka), Dziewczyny spędzały u nas. A że powszechnie wiadomo, że ferie w domu to żadne ferie – więc wymyśliłam wyjazd. Z noclegami tu i ówdzie, z jedzeniem gdziekolwiek, czegokolwiek. Grunt, że z dala od domu.
Tym razem – jechaliśmy w poprzek kraju. Ku wschodniej granicy. Historycznie, plotkarsko. Robiliśmy pętelkę (wybacz Pętelko 🙂 ), przez Inowłódz, Kielce, Chęciny, Pacanów, Zamek Krzyżtopór, Ostrowiec Świętokrzyski, Ćmielów, Szczebrzeszyn, Zamość, Chełm, słynny wodowskaz na Bugu we Włodawie, Radzyń Podlaski, Pułtusk, i z powrotem do domu.
Hasło wyprawy to: Babciu, a gdzie dzisiaj śpimy? Dziadziu, głodne jesteśmy.
Zanim opiszę te 6 dni – najpierw dygresja ogólna: na siłę, sztucznie, wciska się wszędzie ulicę, a najlepiej od razu aleję Jana Pawła II ! Po co? Piękną Aleję Zjednoczenia Ziem Polskich w Gdyni przemianowano na JP II. Straciła znaczenie. I moc nazwy. To samo dotyczy tych wszystkich Mickiewiczów, Słowackich, Krasickich, Kościuszków czy Koperników i Konopnickich. Ciekawsze byłyby ulice lokalnych znanych znanych osób, czy bohaterów, którzy naprawdę coś wnieśli, czy dali danej miejscowości. No cóż… Brak wyobraźni a także elementarny brak znajomości własnej historii, czy wręcz wiedzy – mści się na niczemu nie winnych miejscowościach.
A teraz w skrócie – zanim opiszę wszystko po kolei:
Chełmskie Podziemia Kredowe „wymiatają”, Chełmski Park Wodny – świetny; Radzyń Podlaski ma przynajmniej smaczną pizzę (i to mówię ja, która nie znosi pizzy). Chęciny śmierdzą palonym byle czym w piecach. Pacanów i Szczebrzeszyn wciąż czekają na swoje 5 minut. Ale, czy kiedykolwiek się doczekają? Krzyżtopór o zmroku – czy może być coś lepszego na włóczędze z dziadkami? Własnoręcznie zrobione róże na warsztatach w Ćmielowie, i stłuczony ogon kota (spoko, nic się nie stało – to tylko do prezentacji, ufffff) – z pewnością zapadły w pamięć. Tempo zawrotne, ale tak to jest, kiedy ma się wolne tylko zimą, a przecież o niektórych miejscach na lekcjach historii dzieci w szkole nawet nie usłyszą. Bo obecny program jest przede wszystkim beznadziejny, stworzony przez dyletantów, a po drugie, kto, jak nie dziadkowie, przekażą dzieciom prawdziwą historię tak miejsca jak i ludzi, i to na miejscu.
Czas na opis mniej więcej szczegółowy. Będzie długo. TUTAJ są zdjęcia. A poniżej opis 😉
Zaczynam od Chęcin. Tak bardzo się cieszyłam, na odwiedziny w miasteczku, no i oczywiście w zamku. Słynnym, bo przecież jak wieść niesie, po bitwie pod Koronowem więziony tu był sam Michał Küchmeister von Sternberg (od 1414 roku wielki mistrz zakonu krzyżackiego). O tym zwycięstwie w ogóle się nie mówi, a do znudzenia, i to z błędami, trąbi się o Grunwaldzie.
Jak napisałam wyżej – Chęciny śmierdzą i duszą. Uwaga – jeśli ktoś chce wejść na zamek, to najlepiej w masce. Smród palonej sklejki, i innych świństw przestaje dusić dopiero w obrębie murów zamkowych. Samo miasteczko niewiele się zmieniło przez ostatnie… 50 lat; jednak w zimie nie polecam spaceru, bowiem ktoś ze słabszym sercem i kłopotami z astmą – może zakończyć taki spacer na izbie przyjęć najbliższego (?) szpitala. Zadziwiające, jak dobrze ma się ludzki pęd do samounicestwienia. A więc Chęciny znane mi z dzieciństwa podczas krótkich wakacji polskich, dziś są wciąż tak samo miłe (zakładam, że tego smrodu nie ma w lecie) i czyste. To znaczy – nie ma papierzysk na ulicach, chodniki są wymiecione. Mają też bardzo sympatyczną Informację Turystyczną. Ale ze względu na żrący dym i zaduch – nie można było spacerować, nawet nie chcieliśmy wstępować nigdzie na kawę, bo żrący smród uniemożliwiał funkcjonowanie. A więc – wspomnienie dzieciństwa – dziś na wielkie NIE. Sam zamek zaś – dla dzieciaków stanowi świetną atrakcję. I nie ma co zżymać się na barierki, kasy i take tam… Pamiętam, kiedy ucywilizowywano ruiny, w sieci przetoczyła się fala krytyki. No, bo barierki, no, bo disneyland… Przypominam, turyści lubią disneyland (celowo piszę małą literą). I to wcale nie musi od razu nieść za sobą konotacji pejoratywnej. Ot, wystarczy – zajrzeć do przepysznego wnętrza Dworu Artusa w Gdańsku!
A wracając do zamku chęcińskiego – dla dorosłych także znajdzie się atrakcja zamkowa. Otóż do biletu – dodawana jest mapka miejsca wraz z pytaniami. Odpowiedzi należy szukać we własnych głowach, lub w opisach – które zamieszczone zostały na tablicach tu i ówdzie na dziedzińcach zamkowych. Tablice są nieprzeładowane treścią, więc nawet najodporniejszy na litery – odcyfruje odpowiedzi. A potem należy zejść do rynku i udać się do Informacji Turystycznej aby odebrać nagrodę. Ja „załapałam” się na kubek termiczny. I cieszę się bardzo, bo się przyda w sezonie.
Następnym przystankiem był Pacanów. Wciąż czuć atmosferę oczekiwania ma… Na swoje pięć minut może. Zima dla takich miasteczek jest bardzo okrutna, szczególnie obnaża wszelkie niedociągnięcia. Pomniczek słynnego Koziołka Matołka w rynku – zrobiony z ciemnego drewna, monochromatyczny (z utrąconymi palcami jednej ręki). A przecież wszyscy wiemy, że słynny capek był biały, ubrany w czerwone porteczki, czerwone (czasem żółte) butki i żółte, a czasem czerwone, rękawiczki. Miewał też na ramieniu kij wędrowca z uwiązanym na jego końcu tobołkiem. A tu – smutno, smętnie, i tak jakoś, niczym w opowieści o genezie bajki… Acha! Świat Bajek w poniedziałki zamknięty, więc jeśli idzie się na rekord i jeśli naprawdę chce się ożywić miasteczko, znane z opowieści pana Makuszyńskiego, warto zainwestować także w poniedziałki. Tym bardziej, że ferie w Polsce są przecież w różnych miejscach o różnej porze. I może się okazać, że mali turyści przyjadą po to, żeby odbić się od drzwi. Ale! Na szczęście w rynku jest restauracja Kuźnia Smaków, serwująca znakomite burgery, mogące zadowolić miłośników wielkiego jedzenia, a także dobrze przyrządzone polędwiczki. Pacanów powinien też zainwestować w fasady, i w sam rynek. Rozumiem, że nic nie ożywi budynków wybudowanych po II wojnie światowej. W całej Polsce są jednakowo brzydkie, i bez duszy. Ale można by im nadać kolory. Żywe kolory. Chociaż tyle. Trzymam kciuki za miasteczko, bo zasłużyło na to, by zaistnieć nie tylko w statystyce letnich odwiedzin grupowych w Świecie Bajek. Ale też by i dorośli mieli frajdę z wizyty w mieście, gdzie ponoć kozy kują…
Jadąc do Krzyżtoporu, nie mogłam sobie darować przejazdu przez Oleśnicę, której herbem wciąż jest Dębno ;). No i Krzyżtopór! Ileż to lat temu z Angeliką i Konradem penetrowaliśmy – też jakoś tak po południu, majestatyczne ruiny. Teraz – pojawiły się zabezpieczenia w postaci barierek i strzałek, kasa i przemiła obsługa. Litościwie zostaliśmy wpuszczeni już po zamknięciu. Ale tak, bez łaski, z uśmiechem i wyrozumiałością. Takich zapóźnionych wędrowców było paru, więc co chwilę słychać było głosy zachwytu. No bo faktycznie jest się czym zachwycać! A dla mnie – zachwycające było to, że są toalety! Czyste, ciepłe, i czynne – znaczy otwarte!
W drodze do Ostrowca Świętokrzyskiego na nocleg – wionęliśmy tylko przez Opatów. I to jest miejsce, do którego wrócimy, tak jak i do Sandomierza (w którym byliśmy chwilę tylko, w zeszłym roku). Ostrowiec potraktowałam po macoszemu, zdając sobie sprawę z tego że dla 10 i 6 latki nadmiar informacji znaczy – naprawdę nadmiar. Jak będą duże to im opowiem, tak o blaskach jak i cieniach Centralnego Ośrodka Przemysłowego, którego częścią, w tzw. międzywojniu, był Ostrowiec.
A więc Ostrowiec był dla nas noclegiem. Naszym celem był Ćmielów ze swoim Żywym Muzeum Porcelany. Świetny pomysł na spacyfikowanie młodych dusz, a i starzy też mieli frajdę. Aktualnie nasze różyczki się suszą i czekają na wypał w piekarnikach. Bardzo polecam wizytę z młodymi i nieco starszymi – bo zwiedzanie (myśmy wybrali Pakiet Złoty, ale bez wystawy) warsztatu i tworzenie róży – daje radość, w każdym wieku (i bez obawy, niezależnie od stopnia snobizmu 😀 ).
Następnym naszym celem był Szczebrzeszyn – z pomnikiem słynnego Chrząszcza w rynku. Chrząszcza, który bardziej przypomina pasikonika, i nieco odwołuje się do wyobrażenia owada z disneyowskiej bajki… Ale – stworzonko to sympatyczne, i trzyma w garści skrzypeczki, stojąc sobie po południowo-wschodniej stronie rynku. Jest odlany z brązu, wiec przetrwa pewnie i młodość moich Dziewczyn i ich wiek dojrzały. Postawiono go tutaj w roku 2011. I nie jest to jedyna postać owada w mieście. Jest jeszcze drewniana figurka u podnóża Góry Zamkowej, ale tam już nie dotarliśmy, mając przed sobą jeszcze trasę, w szybko zapadającym zmroku. Po ciekawostki na temat Szczebrzeszyna odsyłam do sieci, bo dosyć jest tam interesujących informacji. Dla mnie ważny był herb miasta, bowiem to herb Dymitra z Goraja. I postać doktora Klukowskiego.
Po drodze do Zamościa (bo tam w końcu Dziewczynom obiecaliśmy posiłek przed śmiercią głodową), minęliśmy zarówno Krasnystaw, jak i zaraz za miastem – ruiny zamku w Krupem. Ruiny pozostaną ruinami… Jak wiele innych zabytków w kraju, mogących stanowić atrakcję turystyczną (przypominam casus Krzyżtoporu, czy nawet zamku w Chęcinach). Tutaj stanął na przeszkodzie brak funduszy potrzebnych na „wyłożenie” środków własnych do dofinansowania z Funduszu Norweskiego.
Zamość – myślę, że broni się sam. Jednak może niekoniecznie (w końcu stycznia) we wciąż świątecznych ornamentach nie pierwszej świeżości, i lodowiskiem tuż u podnóża słynnych schodów ratuszowych. Dość na tym, że liczni Zwiedzacze, odchodzili z rynku zawiedzeni widokiem. Ale przynajmniej mamy powód, by tam wrócić. Bo koniecznie chcę obejść obwarowania Zamościa. A teraz w przenikliwym i mroźnym styczniowym wietrze, było to po prostu niewykonalne. Wprawdzie widzieliśmy młodziaków pijących chrzczone wińsko na murach, ale głowy nie dam, czy im uszy nie poodmarzały. Albo i co innego. 😉
Nocleg tego dnia mieliśmy w Chełmie. Tam mieliśmy nazajutrz zaplanowaną wizytę w Podziemiach Kredowych. Świetne miejsce, i świetni przewodnicy. Około 2 kilometrów pod ziemią, i nawet nie zdążyłam poczuć się źle, bo zanim moja klaustrofobia rozszalała się na dobre, już byłyśmy z powrotem na tym łez padole. Jeśli jeszcze kiedykolwiek będę w Chełmie – na pewno ponownie odwiedzę Podziemia. Może mi się uda nie ganiać w takim tłumie. Bo chętnych do zwiedzania tego fenomenu natury było sporo. Acha !!! Mają nawet ducha na etacie. Duch Bieluch wszystkim się objawił, i przemówił. Wrzasków przerażenia nie było, bo to dobry Duch. Drugą atrakcją Chełma jest niewątpliwie Park Wodny. Jest to doskonałe miejsce żeby dać upust energii nagromadzonej w postaciach dwóch małych Dziewczynek. 3 godziny minęły jak z bicza trzasł. A sam Chełm? Usytuowany na zachodzie Polesia Wołyńskiego, ma ciekawą historię miasteczka należącego do historycznej Rusi Czerwonej, z interesującą architekturą, i sympatycznymi ludźmi. Przede wszystkim ma ciekawą zabudowę, bowiem na kredzie nie da rady wybudować nic wyższego niż 4 piętra. Aczkolwiek są dwa wyższe budynki: jeden 6, drugi 8 piętrowy. Już samo to, czyni miasto ciekawym. Góra zamkowa z dawnym zespołem cerkiewno-klasztornym na Górze Chełmskiej (obecnie Bazylika Narodzenia NMP), i rynek – to dalekie reminiscencje dawnej świetności a także trudnej historii, a często nieumiejętnie, czy wręcz nieprzychylnie, prowadzonej polityki na styku kultur i wyznań. Warto wrócić na wiosnę, czy latem. Tereny są piękne, do Bugu, będącego tutaj rzeką graniczną z Ukrainą, jest jakieś 25 kilometrów.
Wschodnia tzw. ściana Polski zawsze była moim marzeniem. A konkretnie – jedno miejsce. Bug. We Włodawie. Bo marzeń związanych ze wschodem Polski miałam trzy: Święta Góra Grabarka, Kodeń i Bug we Włodawie właśnie.
Świętą Górę Grabarkę odwiedziłam parę lat temu. I jeszcze tam wrócę. W ciszy, i bez pośpiechu. To piękne miejsce, absolutnie wyjątkowe, wymykające się wszelkim opisom, i klasyfikacjom.
Obrazu Matko Boskiej Kodeńskiej nie widziałam. Jeszcze. Aczkolwiek parę lat temu, księża misjonarze byli uprzejmi mi przesłać zdjęcie obrazu w dobrej rozdzielczości, wiedząc, że maluję na szkle. Jednak, jak dotąd, go nie namalowałam. Kiedy kręcono Błogosławioną Winę (według powieści Zofii Kossak-Szczuckiej), bardzo wiele sobie obiecywałam po fabule i całości. Bo historię obrazu znam z rodzinnych opowieści, i z legend, jakimi obrósł w ciągu wieków. Niestety – film, jaki wyszedł z tego całego kręcenia, okazał się zwyczajnym gniotem. I nie uratował go autentyzm grających (Znajomi z Gniewu). Nic nie pomogło. A więc sama sobie muszę pojechać obejrzeć słynny obraz. Organizowane są tam warsztaty pisania ikon, może uda się „załapać”…
Trzecim CHCĘ, był Bug we Włodawie. I nic mi nie przeszkadzało, że zimno tego dnia było tak, że przysłowiowe smarki w nosie zamarzały. Zeszłam nad samą rzekę, dotknęłam wody. Dlaczego? Bo tak. Już wiem, że wrócę na Wschodnią Ścianę.
W drodze powrotnej „zahaczyliśmy” o Radzyń Podlaski. Pamiętając zdumienie na TAK po latach, w Białymstoku u Branickich, nie wiem dlaczego, przekonana byłam jakoś irracjonalnie, że i tu – u Potockich będzie podobnie. A tymczasem… Pałac musiał być przepiękną dominantą w terenie ze wspaniałą osią ogrodową. Teraz – stanowi przykład kłopotliwego zabytku. Park latem z pewnością sam się broni, a to zielenią, a to ptakami. Zima jest dla takich obiektów okrutna, bo uwidocznia wszystkie mankamenty. Usiłowałam obejrzeć słynne mauzoleum Mniszchów w kościele nieopodal. Odbiłam się od drzwi. Niestety. A więc wklejam tutaj garść informacji. No cóż, gdyby nie oszpecony rynek – absolutnym brzydactwem architektonicznym, może nawet dałoby się w tym dojmującym smutku jakoś wytrzymać. Ale brzydota miejsca, wraz z zaniedbaniem terenu przy i około pałacowego, sprawiły, że uciekliśmy coś zjeść i wyjechaliśmy czym prędzej ku północy. Sprawiedliwość muszę oddać Radzyniowi, że jak nie znoszę pizzy, tak tam – w Best Pizza przy ulicy Pocztowej, ten placek naprawdę był smaczny. A może po prostu byłam taka głodna.
Ostatnim przystankiem na trasie już powrotnej do Prus – był Pułtusk. Oj, tylekroć tamtędy przejeżdżałam i opowiadałam o Domu Polonii, czyli o zamku, o najdłuższym rynku w Europie (ok 380 metrów). Ale to wszystko przejazdem. Bez wjeżdżania do rynku. A miasto jest cudnie położone, na skraju Puszczy Białej, i na dodatek nad Narwią. Jako miasto biskupstwa płockiego – całkiem nieźle się rozwijało. Proszę, TUTAJ jest opis Pułtuska. Wjechaliśmy teraz na sam rynek, na którym odbywał się cotygodniowy targ. Nigdy dotychczas nie widziałam tak żywego obrazu Kongresówki. I był to widok niczym żywcem wyjęty z filmu o wieku XIX. Rzuciłam się oczywiście (i pociągnęłam za sobą biedną, zziębniętą całkiem Rodzinę), do Kolegiaty. I mogę powiedzieć, że wreszcie widziałam słynne Sklepienia Pułtuskie. Ja tam jeszcze wrócę! Może wczesną jesienią, kiedy nie ma mroźnego wiatru. 😉 Bo Pułtusk mi się podoba. Po prostu.
Koniec 🙂