To musi być wiosna!
Właśnie podsłuchałam międzypokoleniową głośną debatę wróblową.
Zaanektowały nasz duży balkon. Wydziobują ziarenka, które wstrząsnęła z wiszącego karmnika kawka, zwana u nas koliberkiem. Koliberek, bo nadzwyczaj sprawnie „wisi” w powietrzu, jednocześnie rozprawiając się z zawartością karmnika. Zawartość – czyli ziarna różne lądują na posadzce balkonowej. I na ten moment czekają w bezpiecznej odległości zarówno państwo sierpówkowie, jak i sikorki, wróble i mazurki (bo te tez do nas przylatują). Koliberek porywa duże ziarna i leci do kumpli usadowionych na sąsiednim dachu, a cała drobnica, włącznie z państwem sierpówkami – osiada na posadzce balkonu.
A skąd nagle moje ornitologiczne zainteresowania? Nie, nie poznam rodzajów sikorek. Nie wiem nawet jaka jest między nimi różnica. Odróżniam wróbla od mazurka i lubię sierpówki. Kawki, wrony i gawrony po prostu lubię. I tyle.
Mój wpis sprowokowany został wczoraj – czyli dzień przed wiosną kalendarzową, która to dla mnie jest prawdziwą. Co w kalendarzu, to w kalendarzu – i już.
Otóż wczoraj, 20 marca był Dzień Wróbla. Wróbelka.
Czyli – dzień radości.
I od razu ostrzegam, wszystkie komentarze na temat aktualnej sytuacji (bo zaraza, bo epidemia, bo smutek, histeria i panika – i takie tam) będę usuwać.
A dlaczego to dzień radości?
Jeśli ktoś nie rozumie, co ma wróbel do radości, niech poobserwuje gałęzie krzaków, w których pojawiły się wróble. Ileż ćwierkania, ileż dyskusji i podskakiwania i przefruwania z gałęzi na gałąź. A kiedy kąpią się w piasku, czy pluskają w kałuży!
Jeśli na taki widok, ktokolwiek powie, że mu się nie chce uśmiechnąć, to znaczy, ze jest smutas.
Dobrej wiosny!
Bo dziś – 21 marca, nazajutrz po Dniu Wróbelka, nastąpiła wiosna.
Kalendarzowa.
Czyli – na piśmie to mamy.