Europejskie Centrum Solidarności świętuje 10 urodziny.
To już 10 lat? Ależ ten czas leci!
A że każde urodziny trzeba uczcić życzeniami – to życzę ECS po prostu DALSZEGO TRWANIA.
Niech tętni życiem, gwarem grup, radością dzieciaków w Wydziale Zabaw, zachwytem nad architekturą i nad widokiem z tarasu.
Niech trwa w kontemplacji wystawy głównej, i wystaw czasowych. Niech trwa także w ciszy świetnej biblioteki…
Niech wybrzmiewa we wspaniałych spotkaniach, prelekcjach, wykładach i wydarzeniach.
A pamiętam, kiedy widząc rozgardiasz budowalny – stwierdziłam, że moja noga…, że brzydactwo i że schron bardziej pasował, więc nie lubię i już.
Śmieszyły mnie i dziwiły zachwyty osób zaangażowanych w powstanie Centrum. Ale dzielnie, rzetelnie i ze stosowną powagą na ustach tłumaczyłam każde oficjalne spotkanie, dziwiąc się każdorazowym zachwytom gości ze świata.
Po latach, stwierdziłam, że tak jak licencja przewodnicka na Muzeum Stutthof jest obowiązkiem każdego przewodnika pomorskiego i wyrazem szacunku dla własnej historii, tak licencja na ECS jest obowiązkiem każdego trójmiejskiego przewodnika i wyrazem szacunku tak dla historii jak i dla dokonań poprzedniego pokolenia.
Poszłam zatem na kurs, zdałam egzamin. Mam licencję.
I co?
Mój związek z (i sympatia do) ECS można śmiało nazwać związkiem skomplikowanym i miłością trudną. A ponieważ tylko krowa nie zmienia poglądów – stwierdzam, że ECS jest jedną z moich ulubionych „miejscówek”. I nie ma w tym stwierdzeniu żadnego hurra zachwytu. Nie należę bowiem do klakierów, chwalących wszystkich za wszystko, niczym „brat-łata”, by się przypodobać. Nie zależy mi także na tym, czy krytykowani mnie lubią, czy nie. Ani też na tym, czy się obrażą, czy też nie.
Kiedy zdecydowałam się, by zostać tam przewodnikiem – zrobiłam to ze świadomością, że będzie to związek na zawsze, że dojrzałam do niego, i że już się od tego miejsca nie uwolnię.
I mogę teraz stwierdzić, że jest to jedno z miejsc, po których to bardzo lubię oprowadzać. A moi Zwiedzacze za każdym razem wychodzą stamtąd zachwyceni aranżacją wystawy, doborem tematów, i stopniowaniem uczuć. Bo obojętnie wystawy zwiedzić się nie da.
ECS to nie miejsce, które można „uwielbiać” (i tu tupot nóżek niczym fanki Beatlesów) czy za którym można „przepadać” (przepada – to się w czeluściach, na przykład, piwnicy na wino).
To miejsce dla koneserów.
Ja lubię wpadać tam nawet bez grupy. Lubię siadać sobie w „hallu” i gapić się (tak, to fajne zajęcie), albo doczytać rozdział książki, albo po prostu przejść na skróty przez budynek. Bo – tak, budynek ECSu stał się częścią gdańskiej przestrzeni wspólnej, miejskiej. Nie tylko historycznej.
Niewiele inwestycji się udało Gdańskowi tak, jak właśnie ECS.
No, dobrze, było o inwestycji, i moim stosunku do niej, ale przecież każde miejsce tworzą ludzie. Gdzie zatem oni w moim opisie?
Celowo zostawiłam Ludzi ECS na koniec.
No cóż. Ludzie tej instytucji od początku wzbudzali we mnie żywą sympatię, stanowiąc jawny dysonans w moim stosunku do całego przedsięwzięcia. I szczerze powiedziawszy z sympatii dla Ludzi – powstała moja sympatia dla Miejsca. To jedna z niewielu instytucji, gdzie zadając pytanie (wydawałoby się nieważne, niemądre, czy wyrwane z kontekstu), otrzymamy odpowiedź. Bez cienia zniecierpliwienia, czy poczucia wyższości. Na mnie to działa bardzo mobilizująco (w pozytywnym znaczeniu tego słowa). Czuję się zobowiązana do tego, by wiedzieć, by znać odpowiedzi. Z szacunku, który nakazuje przygotowanie. To pokłosie wychowania przez Ojca, który wymagał przygotowania z szacunku dla interlokutora. Może dlatego mam takie obawy przed zadawaniem pytań na wszelkich spotkaniach i wykładach. 😉